"Żyć albo umrzeć. Wrócić do domu - albo się poddać. Ale to wcale nie była żałoba, tylko lęk".
Muszę przyznać, że im więcej na rynku pojawia się literatury młodzieżowej w tym stylu, tym chętniej przypina się jej łatkę "tej, którą pokochają fani Johna Greena". Kiedyś to mnie zachęcało, ale im bardziej pokładam nadzieję w tym, że dana powieść faktyczne będzie podobna do tych, które tak znam i lubię, czas pryska, kiedy tak nie jest. I nie widzę tego, co autor/autorka ma do przekazania, a to przecież inna osoba i historia.
Dlatego przestałam zawierzać tym opiniom i mówiłam, że to nieważne, jeśli jest inaczej niż u Johna - byłoby dziwnie, gdyby było tak samo. Bo po co czytać to samo tak wiele razy?
"Dzień ostatnich szans", szczerze mówiąc, miałam na oku już dawno, a wcześniej "Początek wszystkiego" tej samej autorki. Nie przez przypisy o podobieństwie do jednego z moich ulubionych autorów, ale przez to, iż wydało mi się że temat przedstawiony w tej powieści warto rozpracować. Może brzmi to zbyt oficjalnie, ale już niejednokrotnie zmierzyłam się z tą tematyką. Wiem, jak to jest kiedy ktoś kogoś uśmierca. Odwołam się do tego w ten sposób: w książkach tego typu, kiedy odchodzi bohater, zazwyczaj dzieje się to w ciszy. Towarzyszy temu żal i cała masa emocji, które naprawdę idzie na sobie odczuć. I mimo że nie rozegrano tego jak w hollywoodzkim filmie, i tak czujemy, że kogoś nagle zabrakło. Czasami dzieje się tak, że sami przygotowujemy się na tę wieść. W jednym rozdziale bohater zaczyna wątpić, albo wręcz przeciwnie - zyskiwać nadzieję. A później dzieje się coś, co było do przewidzenia, a mimo to zaskakuje - następna kartka zaczyna się słowami: (Ktoś) umarł/umarła wczoraj w nocy/we środę/parę dni później etc. Wspomniałam, że już się z tym spotkałam, ale tak długo jak będę czytać, nigdy nie będę w stanie się na to uodpornić.
Bo, w przeciwieństwie do głośniej i hucznej śmierci, którą wszyscy opłakują, to w jakiś sposób potrafi uśmierzyć ból po stracie kogoś, kogo nie znaliśmy. Nienawidzę, kiedy autor/autorka tak bardzo starają się wbić nam do głów żałobę, że cała książka się nią staje - a wtedy to już po wszystkim.
"Dzień ostatnich szans" był właśnie tym, co tak lubię. Myślicie pewnie: jak śmierć może być lżejsza, mniej bolesna w odczuciu czytelnika? Ja odpowiadam, że po prostu - może. I nie umiem wyjaśnić tego dobrze. Jeśli czytacie, sami znacie odpowiedź.
Ale zanim wypowiem się dłużej, najpierw krótkie streszczenie...
Lane ma uporządkowaną przyszłość. Sadie - nie za bardzo. Lane ma wielkie plany i bardzo stara się je zrealizować, każdego dnia siedząc przed książkami godzinami. Sadie korzysta z życia tak jak może, nie martwiąc się o jutro.
Wydaje się, że nic ich nie łączy. Każe z nich ma obraną ścieżkę, mniej lub bardziej zaplanowaną. Żadne z nich nie mogło przewidzieć, że zachorują na chorobę, przez którą zostaną poddani kwarantannie.
Lane'a odłączają od internetu i jego rutynowej codzienności. Już pierwszego dnia przekonuje się, że w ośrodku panuje więcej niepisanych zasad niż tych, o których przeczytał w broszurze.
Ciężko jest mu przywyknąć do tego świata. Tak teraz ma to wyglądać? Ma zaprzepaścić swoje szanse na godne życie przez chorobę?
Nie zamierza się zadamawiać - sądzi, iż długo tu nie zabawi. Mimo swoich obietnic, nie może przestać myśleć o grupie przyjaciół, w której momentami chciałby się znaleźć - grupie, do której należy Sadie. Wyglądają, jakby właśnie tu był ich dom, czego on nie może pojąć. Do tego łamią zasady jedna po drugiej, zupełnie nie przejmując się konsekwencjami.
Jednak dołączenie do nich nie jest takie proste. To jakby zamknięty krąg, który niełatwo jest rozpracować. Do tego Sadie jest na niego dziwnie cięta, co nie bardzo go zraża.
Ostatecznie udaje mu się odnaleźć w tym miejscu spokój i potraktować wyjazd jak prawdziwe wakacje. I nawet wizja straconych studiów stała się mniej straszna.
Sadie i jej przyjaciele są dla niego pewną ostoją. Uczą go co to przyjaźń, miłość i wiara, że lepsze jutro może dla nich nadejść. Momentami nawet żartują z choroby, zupełnie jakby była ich wspólnym wrogiem, z którego wolno im się śmiać.
Jednak gruźlica nie szczędzi nikogo.
Grupa się sypie, kiedy stan nastolatków zaczyna się pogarszać. Czekanie na lek okazuje się coraz trudniejszym wyzwaniem, szczególnie że niektórzy z nich są już u najwyższego stadium choroby. Te dzieciaki nie chcą umierać i wierzą, że nie muszą. Ale na każdego, prędzej czy później, przyjdzie kiedyś czas.
Żartować ze śmiertelnej choroby potrafią tylko ci, którzy wierzą, że nawet jeśli z nią przegrają, jednocześnie odniosą zwycięstwo. Może zostawiając po sobie jakiś ślad, a może wiedząc, że po prostu będzie się o nich pamiętać.
Jeszcze wczoraj wieczorem, w większej połowie książki, byłam pewna że nie będzie jakoś specjalnie trudno o tym napisać. Ale dziś, kończąc ją, sama już nie wiem.
Pozostała we mnie pewna pustka, której się spodziewałam, że przyjdzie, ale mimo to wolałam wierzyć, że nie jest to aż tak przewidywalna historia. "Aż tak przewidywalna" brzmi nie najlepiej, ale wiedzcie, że nie mam nic złego na myśli.
Kiedy wiem, że będę czytać o chorobie, spodziewam się, że przeczytam o śmierci i stracie. Że jakiś rozdział będzie przepełniony moralizatorską treścią o tym, jakie to cenne jest nasze życie, czym jest żal i smutek i tak dalej, i tak dalej...
I było tu trochę tych ich myśli. Zadawali pytania, na które pewnie sama chciałabym znać odpowiedź będąc na łożu śmierci. Ale nie czułam się ganiona za to, że marnuję swoje życie, tak jak często się to odbywa. Zrozumiałam parę rzeczy, przyjęłam je do wiadomości, przeanalizowałam i myślałam, jak mogłabym o nich powiedzieć, przekazać to dalej.
Pewnie nie zdziwicie się, jeśli powiem, że "Dzień ostatnich szans" to książka o odnajdywaniu siebie. Może każda książka po trochę o tym jest. Ale ta, o której dziś piszę, to coś więcej niż mapa czy przewodnik. To uwięziona w trzystu kartkach niepewność i strach dwójki osób, które bardzo chcą wyjść z punktu, w którym się znaleźli, ale jest im w nim tak wygodnie, że jednocześnie nie wyobrażają sobie nawet, jak wyglądałoby to tam, na zewnątrz. Dialogi nieraz były tak zabawne, że uśmiech sam wkradał się na usta. Chciałam, by to potoczyło się trochę inaczej, ale teraz nie widzę innego wyjścia.
I sądzę, że ta historia jeszcze nie dobiegła końca...
Polecam.
- Książkomaniaczka
Komentarze
Prześlij komentarz