"Codziennie, pod każdym względem jest coraz lepiej...
Pozwalam, żeby te słowa płynęły z moich ust, bo chcę... Tak rozpaczliwie chcę w nie wierzyć".
Oglądałam przecudowną ekranizację tej książki, a może raczej książki ojca jej autora i wierzcie mi, że do tej pory nie mogę wyjść z podziwu. Wierzyłam, że ta książka mnie urzeknie - że skoro oglądaniu towarzyszyło tyle emocji, a to przecież nie cała historia, z powieścią musi być wspaniale.
W głębi ducha liczyłam, że najpierw uda mi się przeczytać "Mój piękny syn". To książka Davida Sheffa, ojca Nica Sheffa. Opowiada, jak wyglądał nałóg syna ze swojej perspektywy - jako pisarz na pewno sprawniej operowałby piórem i dużo przyjemniej by się to czytało.
"Na głodzie..." to właściwie zapiski z pamiętnika Nica. Czytanie ich nieraz jest bardzo trudne - pod wpływem czy też nie, używał bardzo prostego, a jednocześnie trudnego języka. Slang momentami był trudny do rozgryzienia, już nie wspominając o jego dialogach - nie wiem nawet, z kim konkretnie je prowadził.
Czytałam wcześniej opinie. Wiedziałam, że mimo, iż w USA książka ta okazała się bestsellerem z wyższej półki, u nas jej świetność była bardzo krótkotrwała. Czytelnicy zwracali uwagę na język i styl, na to, że to średnio przyjemna lektura nie ze względu na fabułę, a po prostu ogółem ciężko przez nią przebrnąć.
Mi zajęło to naprawdę dużo czasu. Dużo więcej, niż się spodziewałam.
Parę słów o książce? Cóż mogę rzec? Jest to poniekąd biografia, a jednocześnie zapisuje się tę książkę w kategorii "dramat". Historia zdecydowanie dramatyczna, ale, szczerze mówiąc, podchodząc do czytelnika w ten sposób, ciężko go poruszyć. Przynajmniej moim zdaniem.
Nic Sheff zaczyna swoją opowieść od momentu, w którym, jak sądzi, "się zagubił". Opowiada o swojej rodzinie, jesteśmy także świadkami jego częstych powrotów do wspomnień. Pisząc to jako nastolatek, widocznie bardzo chciał wylać swój żal na kartki, ale z każdym kolejnym, że tak to nazwę, rozdziałem, jego żal stopniowo przeradzał się w coś więcej - w coś, co nadawało temu sens.
Razem z bohaterem uczestniczymy w najróżniejszych chwilach jego życia - w tych gorszych, jak stopniowe oddawanie się nałogowi, i tych lepszych - jak uczestniczenie w różnych projektach pomagających sprowadzić Nica z powrotem na dobrą ścieżkę. Czasami mu się nie uda - a czasami będzie próbował i wierzył, że może się jeszcze naprawić.
Jaki jest finał tej powieści, pewnie już się domyślacie, ale i tak wole nie zdradzać zakończenia. To, co jeszcze mogę dodać to to, że Nic tak bardzo chciał zostać zrozumiany, tak bardzo chciał zostać wysłuchany... że zastanawiam się, czy nie ja popełniłam błąd. Może źle na to spojrzałam, może nie widziałam tego, na co należało zwrócić uwagę - lecz rozumiem, co ten chłopak, dziś już mężczyzna, miał do przekazania. I bardzo, bardzo go za to doceniam i szanuję, bo napisanie o sobie takich rzeczy, dzielenie się ze światem czymś takim, jest aktem ogromnej odwagi, której zdecydowanie w sobie wtedy szukał.
Ta recenzja nie będzie długa - bo niewiele mam do powiedzenia akurat w przypadku tej książki.
Jednak zanim zamknę temat, chciałabym jeszcze zwrócić uwagę na ekranizację. Na to, co w niej takiego dostrzegłam, że zdecydowałam się sięgnąć po powieść.
Timothee Chalamet... niesamowity aktor. Wierzę, że kiedyś odbierze Oskara za to co robi.
No i genialny Steve Carwell, od lat na ekranach kin. Ojciec i syn, dramatyczny duet, który spisał się fanastycznie i nie wyobrażam sobie nikogo innego na ich miejscu. Nie po tym, co mi zaserwowali.
Ale, poza samymi nazwiskami, warto zwrócić też uwagę na grę aktorską, prawda?
Ten chłopak, filmowy Nic... ujął mnie. Właściwie to, co robił, mnie ujęło. Jego krzyk przedzierał się przez każdy zakamarek mojego ciała, każda jego łza sprawiała, że i ja się wzruszałam. Bo wyglądał autentycznie i poczułam z nim wielką emocjonalną więź. Chalamet został stworzony do tej roli, przysięgam to Wam.
Steve, filmowy David, bardzo różnił się od książkowego imiennika. W powieści ojciec Nica był zupełnie inną postacią z zupełnie inną postawą - i to tego filmowego Davida pokochałam. Tego, który nie odwraca się od syna w trosce o swoje dobro i tego, który jest przy nim przez większość jego historii.
"Na głodzie..." to bardzo skomplikowana i chaotyczna książka. Dawno się z czymś takim nie spotkałam - nie wiem, czy jest czego żałować. Lubię wiedzieć o czym czytam i dlaczego czytam, więc było mi ciężko się z tym zmierzyć.
Czytanie tego było trudne - poniekąd było dla mnie obowiązkiem, bo przecież kosztowało to pieniądze. Dziś, niestety, muszę to przyznać - nie była to dobra inwestycja.
Z jakiegoś powodu wciąż wierzę, że książka taty Nica mogłaby do mnie trafić. Być może dam jej szansę, a póki co, odkładam tę historię na bok.
Nie chcę bawić się w krytyka, ale przyznaję, że zawiodłam się na "Na głodzie...". Nie będę odradzać, bo gusta mamy różne, ale oto i moja opinia, ostatecznie zakończona tym właśnie komentarzem: MOGŁO BYĆ LEPIEJ.
- Książkomaniaczka
Komentarze
Prześlij komentarz