"Śmiali się nie z tego, co się działo, choć było to zabawne, śmiali się ze mnie, z odbicia mojej twarzy skutków tego, co się działo, z mojego nieprawdopodobnego braku zdolności pogodzenia się ze światem; nie od kostiumu zależy, czy jest się naprawdę śmiesznym".
Nie chcę zabrzmieć jak ktoś, kto ma nikłe pojęcie o historii i nie chce tego zmienić - bo, jak każdy człowiek, uwielbiam poznawać różne opowieści z przeszłości. Byłam jednak prawie pewna, że ta pozycja mnie zanudzi - a jednak na nią postawiłam, bo tak wypadło w mojej książkowej ruletce. Zatem zaryzykowałam.
Kocham kino. Kocham muzykę i co nie co o Chaplinie wiem; raczej ciężko nie znać tej postaci chociażby z widzenia. Obawiałam się jednak biografii, bo niezbyt zaznajomiłam się z opisem przed kupnem książki.
Jednak to nie było to, a "Ostatni taniec Chaplina" okazał się kompletną niespodzianką, nad którą myślę do teraz. A raczej analizuję wszystko to, co najpewniej przez swoją nieuwagę pominęłam...
"W bożonarodzeniowy wieczór – tak jak było w starej przepowiedni – Śmierć odwiedza Chaplina w jego szwajcarskim domu. Wielki aktor i reżyser przekroczył już osiemdziesiątkę, ma małego, dziewięcioletniego syna i chce żyć jak najdłużej, by jego dziecko mogło przy nim dorastać. Zdobywa się więc na odwagę i proponuje Śmierci umowę: jeśli uda mu się ją rozbawić, dostanie kolejny rok życia. I tak rozpoczyna się osobliwy taniec artysty ze Śmiercią; nie tylko tej świątecznej nocy Charliego uratuje nie tyle doskonałe aktorstwo, ile mimowolny komizm wynikający z jego podeszłego wieku. Wyrok – rok po roku – będzie odraczany.
W oczekiwaniu na ostateczne spotkanie Chaplin pisze do syna długi, pełen pasji list. Pragnie mu opowiedzieć swoją prawdziwą historię, której nikt jeszcze nie słyszał. Słowa listu oddają brawurową przygodę, jaką było jego życie, i rewolucyjną epokę, w której urodził się, dorastał i robił karierę.
Ubogie dzieciństwo w Wielkiej Brytanii, ojciec alkoholik i chora psychicznie matka. Debiut na scenie u boku brata, cyrk i poznani w nim przyjaciele, wodewil. Pierwsze sukcesy i przybycie do Stanów Zjednoczonych, gdzie jako młody chłopak był bokserem, drukarzem, balsamistą.
To lata ogromnych zmian: snop światła rzucony na biały ekran porusza wyobraźnię całej Ameryki, która przegląda się w lustrze pierwszych filmów. Amerykańska młodość Charliego kończy się, gdy mając dwadzieścia pięć lat dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności tworzy swą charakterystyczną postać filmową (niepewny chód, laseczka i zakurzony melonik, maniery lorda w ubraniu żebraka). Dawny Charlie przestaje istnieć. Rodzi się Włóczęga. I odtąd świat Chaplina nigdy nie będzie już taki sam".
Po zapoznaniu się z opiniami innych czytelników, okazuje się, że "Ostatni taniec Chaplina" nie cieszy się zbyt dobrą opinią. Poniekąd rozumiem dlaczego tak jest.
Ja swoje zdanie zmieniłam dopiero pod sam koniec; prawdą jest, że to w większości fikcja, która, niestety - nudziła. Ciężko było zainteresować się niektórymi wydarzeniami, niezależnie od tego jak człowiek się starał.
Jako ktoś, kto szuka duszy w książkach, postawiłam właśnie na tą, ze względu na wątek ze Śmiercią. I nie skłamię, jeśli powiem że przeważnie właśnie ten jeden wątek mnie interesował; nie sama historia powstania kultowej postaci, której nie mogę na ten moment zweryfikować, ponieważ do tej pory znałam ją tylko z widzenia, jak już wspomniałam. I choć mogłam ten czas spożytkować lepiej - na lepszą książkę - to w gruncie rzeczy nie żałuję.
Charlie musiał pożegnać się ze światem; wiedział, że jego czas się kończy. Moment, w którym kupywał sobie więcej czasu z roku na rok, dawał mu więcej czasu do rozmowy z młodym synem, którego nie chciał opuszczać. Jednak, jak wiadomo, Śmierć nie może wiecznie czekać...
Zainteresowałam się książką prawdę mówiąc od chwili, w której powstała ta znana nam postać Charliego Chaplina - to znaczy przy samej końcówce, gdzie było już jasne, iż nasz bohater musi odpuścić sobie walkę o kolejny rok na załatwienie swoich spraw przed opuszczeniem świata. Nie jest to pocieszająca myśl ani dla treści, ani dla autora, którego pióro i prawdziwy talent poznałam dopiero przy chwili, w której zaczęłam dostrzegać coś więcej niż życiorys Chaplina - kiedy zaczęłam widzieć jego emocje. Właśnie wtedy, kiedy jego perspektywa stała się mi dużo bliższa jako perspektywa człowieka patrzącego na innych ludzi; ośmieszającego się i patrzącego na to, jak porażka potrafi rozbawić.
Narodziny kina to nie do końca ta historia. Choć Chaplin się do tego zdecydowanie przyłożył, wątpię, że większość z tego co przeczytałam faktycznie miało miejsce. Jest to jedynie w jakimś ułamku procenta oparte na autobiografii bohatera, o czym autor wspomniał trochę później.
Nie jest to coś, co czyta się lekko. I nie jest to zdecydowanie mój faworyt, jednak dalej sądzę, że danie tej książce szansy mnie nie zabiło, a jedynie pokazało coś nowego - coś, czego jeszcze nie znałam i nie rozumiałam. Zapisuję tę pozycję na wakacyjnej liście jako coś co pomogło uporać mi się z nadmiarem czasu - ale to raczej nic więcej.
- Dominika
Komentarze
Prześlij komentarz